czwartek, 29 marca 2012

Przepis na własną hodowlę dzikich drożdży i bakterii, czyli na zakwas żytni chlebowy

(W dzisiejszym wpisie będzie się roiło od maleńkich żyjątek - dzikich drożdży i bakterii, ale bez histerii Mamaelki nie zwariowała, mimo że za kilka linijek będzie was namawiała do tego, żebyście się zdecydowali, we własnym domu, stworzyć dla owych żyjątek ciepły i przytulny kąt (miało być kątek, ale się powstrzymałam ... co za dużo, to nie zdrowo  ;)).

Po co mielibyście zdecydować się na zaproszenie dzikich pod swój dach?

Po to, żeby już po sześciu dniach od założenia hodowli zajadać się tym, co pokazuje Ela.


Wygląda kusząco cooo?

Żeby jednak smak ciepłego chleba, pokrytego warstwą rozpływającego się na nim masła, mógł wypieścić wasze podniebienia oraz każdy wasz kubek smakowy z osobna, musicie najpierw stać się właścicielami ... hodowli dzikich drożdży i bakterii właśnie :).

Można (ewentualnie) pójść na łatwiznę i  na przykład:

złożyć wizytę Mamieelki (najlepiej w sobotę w okolicach godziny 17. - wtedy zazwyczaj Mamaelki wyciąga gorące bochenki z piekarnika) ;

uśmiechnąć się do Mamayelki najpiękniej jak się potrafi i poprosić pięknie, by podzieliła się z wami swoimi dzikimi drożdżami i bakteriami (poprosić trzeba na kolanach ;), bo Mamaelki ma do nich (do dzikich drożdży i bakterii - nie do kolan) stosunek prawie miłosny. (Nic dziwnego, skoro od dwóch lat Mamaelki hoduje te mikroskopijne żyjątka, karmi je i dogląda. I powiadam wam serce boli, gdy ktoś, komu się podaruje żyjątka wyrzuci je do kosza :(.)

Jeśli jednak do kuchni Mamyelki zupełnie wam nie po drodze lub chcecie stworzyć swoje własne dzikie kultury bez niczyjej łaski, to ten przepis jest dla was.

Zakładajcie hodowle! Niech żyjątka się rozmnażają, a potem dają wam zdrowy chleb - bez polepszaczy, sztucznych spulchniaczy i E, które są ble!

Zakwas żytni chlebowy

odrobina cierpliwości
trochę czasu
mąki żytniej (typ 720)
i letniej wody

Przygotowanie

W pojemnym naczyniu (np. plastikowej dużej misce) mieszamy na jednolitą masę około 50 g mąki ( około 5 stołowych łyżek) i tyle samo letniej wody.

Po wymieszaniu przykrywamy miskę folią spożywczą (my przykrywaliśmy czepkiem kąpielowym :)), żeby drożdżom i pożytecznym bakteriom było cieplutko. Następnie dajemy im odrobinę prywatności (niech się bez stresu rozmnażają) i odstawiamy je w przytulny kątek na 24 godziny.

Po upływie 24 godzin zaglądamy do naszych żyjątek - na pewno będą głodne, więc będziemy musieli je nakarmić, aby mogły dalej się rozmnażać, pracować i żeby w niedalekiej przyszłości dały nam chleb. 
W tym celu dosypujemy do naszej hodowli kolejną porcję mąki (ok. 50 g) i tyle samo letniej wody. Po nakarmieniu naszych maleństw wprowadzamy do nich na chwilę łyżkę i robimy odrobinę zamieszania. Następnie ponownie dajemy im spokój na 24 godziny.

Te same czynności powtarzamy przez kolejne 4 dni.

Stworzenie własnego zakwasu trwa w sumie pięć dni. Po pięciu dniach będziecie go mieć na tyle, że wystarczy go na upieczenie pierwszego chleba oraz odłożenie części do słoiczka, by po  jakimś czasie móc upiec kolejny bochenek i kolejny, i kolejny ... :)

Dziś nie jemy, więc nie mówię smacznego. Smacznego powiem za kilka dni, gdy podzielę się z wami przepisem na chleb :).

Tak wygląda hodowla dwuletnia - na oko niewiele się różni od kilkudniowej (zakwas jest jednak silniejszy, dzięki temu chleb rośnie większy i rośnie szybciej).



A na deserek hodowany z jeszcze większą miłością prawie dwuletni Elek z pajdą upieczonego specjalnie dla Elka chleba.

środa, 14 marca 2012

Przepis na zupę z soczewicy dla ledwie od ziemi odrosłych i dorosłych też oraz ... O tym, co kopnęło rodzicielkę Elki

Kilka dni temu zaszczyt wielki kopnął Mamęelki (nie, nie bolało - nawet się spodobało;)). Zaszczytnego kopniaka dostała rodzicielka od samej Królowej Matki, którą podczytuje nałogowo od dłuższego już czasu.
(Jeśli przez kilka dni Mamaelki nie wstępuje do Królowej po kolejną dawkę jej tekstów, to Mamaelki zaczyna odczuwać silny głód - głód poczytania Matki (stąd wniosek, że jest od jej bloga uzależniona)).

Królowa Matka wytypowała Mamęelki do zabawy w "publiczne samowypatroszenie" (ten potworek językowy powstał, żeby było kuchennie, wszak to też blog parakulinarny jest ;)). A że Mamaelki nie miała sumienia odmówić (Królowej przecież nie wypada ;)), postanowiła, że wybebeszy się po raz drugi (pierwszy raz uzewnętrzniała się Mamaelki o tu: klik).

Tym razem jednak, ja rodziciElka, postanowiłam, że zdradzę kilka grzechów, które popełniłam względem córki Elżulki. Dwa z nich to grzechy kuchenne (co by pozostać w sferze kulinarnej), a trzeci ... a trzeci przeżywam, tak mocno, że muszę go z siebie wyrzucić (coś mi mówi, że po tym jak mnie kopnięto, strzelę sobie w stopę, wyznając poniższe przewinienia ... trudno).

Zgrzeszyłam Królowo Matko przeciw podniebieniu swojego dziecka, pozwalając córce skosztować (kilkakrotnie już) czekolady. Nie powinnam była, a jednak pozwoliłam. Zakładałam, że przez jakiś czas słodyczami Elki będą tylko suszone śliwki, daktyle, figi, jabłka i morelki. Stało się, jak się stało - do suszonych słodkości doszła czekolada i ... nie mam nic na swoje usprawiedliwienie (nie proszę o rozgrzeszenie).

Zgrzeszyłam przeciw przewodowi pokarmowemu Elki, dając jej do zjedzenia kilkakrotnie serdelki. Wiem, że mnie nie usprawiedliwia ich wysoka cena (34 zł za kg) i 95 % mięsa (w tym 50 % cielęcego) zawartego w tychże parówkach, bo zostaje ciągle tajemnicze 5%, które do przewodu pokarmowego mojego dziecka (jakie ono było wtedy szczęśliwe :D) się dostało .... za moim przyzwoleniem, powodowanym leniem.

Zgrzeszyłam przeciw słuchowi Elżbiety, uginając się pod jej prośbami (które niewysłuchane przechodzą najpierw w jęki, stęki, następnie w nerwowe załamanie i spazmatyczne łkanie) i puściłam jej (chyba już kilkadziesiąt razy) pieśń pt. Gumi Miś. Tego czynu, popełnionego pierwszym razem zupełnie nieświadomie , bo zielony miś w jutubowym okienku wyglądał zupełnie normalnie, żałuję chyba najbardziej. Miś jest perwersyjny - trzęsie przed widzem żelowymi pośladkami i łapie się za misiowe krocze (WTF?).

I to by było na tyle Królowo Matko. Pamiętam oczywiście wiele więcej grzechów, ale po kopnięciu  i postrzale jestem wystarczająco poturbowana.

Teraz wypadałoby się posilić pyszną zupą z soczewicy, ale nim oddam w wasze ręce przepis, pozwolę sobie zaprosić do zabawy dwie blogowe świeżynki:

oraz


Pomęczcie się trochę ;).

Oto zasady:

1. Umieścić linka do bloga osoby, od której otrzymało się nominację.
2. Wkleić logo na swoim blogu.
3. Napisać 7 cnót, grzechów lub faktów o sobie.

PS. Aniesko pamiętam i popełnię post serialowy.


Zupa z soczewicy

Pyszna była! Została przetestowana na pięciu żywych organizmach (w tym trzech mocno nieletnich) i przeszła testy więcej niż pozytywnie.

1 i 1/2 l wody
1 szklanka czerwonej soczewicy
gruby plaster selera
kawałek pora
1 pietruszka
4 marchewki
1 słusznej wielkości ziemniak
3 duże cebule
50 g masła
sok z połowy cytryny
1 (płaściuteńka) łyżka soli (może być mniej)
pieprz do smaku

Przygotowanie

Na wrzącą wodę  wrzucamy seler, pietruszkę, marchewki, przekrojonego na pół ziemniaka i opłukaną soczewicę. Całość gotujemy około 35 minut aż warzywa zmiękną.

W międzyczasie na niewielkim ogniu dusimy na maśle przez około 10 minut posiekaną drobno cebulę (uważamy, żeby cebuli nie przyrumienić).

Z zupy pozbywamy się selera, pietruszki i pora.

Do zupy dodajemy uduszoną cebulę i sok z połówki cytryny, następnie całość miksujemy.

Smacznego!












piątek, 9 marca 2012

"Śliwowica", czyli kolejny przepis z cyklu Elka gotuje i ... nikt się nie częstuje

Spokojnie, spokojnie - "śliwowica" jest bezprocentowa (to tylko śliwki i woda), więc o Elkę martwić się nie trzeba.  Wprawdzie jej stan, po spożyciu trunku, mógłby wskazywać na to, że dziecko dorasta w rodzinie patologicznej, ale ... nic bardziej mylnego (;)),  do niczego złego nie doszło. Ot dziewczyna nieźle namieszała, a Mamaelki  to udokumentowała.


'Śliwowica" według Elki

1/3 szklanki czystej (wody)
przecier ze śliwek dla dzieci (najlepszy byłby ze starannie wyselekcjonowanych łąckich węgierek ;))
zagryzka

Przygotowanie


Przecier śliwkowy przekładamy z plastikowego pojemniczka do szklanki z wodą
(przynajmniej się staramy).


 
Dokładnie mieszamy,


najlepiej widelcem.



Tak przygotowaną "śliwowicę" przelewamy, w celach degustacyjnych do pojemniczka po przecierze.



Następnie oddajemy się degustacji, przymykając oczy, by poczuć pełnię smaku.
(Proces degustacji można powtarzać do znudzenia lub do zakończenia napitku ;).)



Na końcu szukamy jelenia, który się nami zajmie.
(Dlaczego tym jeleniem muszę być zawsze ja ;)?)